Kubę ogląda się trochę jak zza szyby. Turyści mają swoją walutę (peso wymienialne), swoje ceny (oczywiście wyższe), autobusy, sklepy, a nawet restauracje, gdzie nie stołują się mieszkańcy. Mają też swoje utarte szlaki: Hawana, Viñales, Cienfuegos, Trinidad, Santa Clara, gdzie mili i uśmiechnięci Kubańczycy, przyzwyczajeni do masowej obecności gości z całego świata przez 365 dni w roku, szukają sposobności na nawiązanie relacji. Przede wszystkim biznesowych. Żeby wypaść z tych kolein wystarczy tylko trochę zwolnić.
Plac Rewolucji w Hawanie. Tu wcześniej, czy później dotrze każdy
Bo w w przypadku Kuby wyjątkowo sprawdza się prosta prawda, że czasem mniej znaczy więcej. Dlatego warto zostać na dłużej w jednym, czy dwóch miejscach, żeby złapać klimat życia, które toczy się na ulicy. I poznać Kubańczyków, którzy chcą pogadać o czymś innym niż tylko o wynajęciu rowerów. Przy okazji znajdzie się też czas, żeby załapać się na podwórkowe koncerty.
Stężenie Kuby na Kubie wszędzie jest bardzo duże. Motywy rewolucyjne, architektura kolonialna, zabytkowe samochody, zielone wzgórza z uprawami tytoniu i kawy, plantacje trzciny cukrowej – gdziekolwiek się jest, obrazki zawsze są wyraziste i nie potrzebują retuszu. Nie pozostawiają też wątpliwości, gdzie je zrobiono. Jest więc ogromna pokusa odhaczania kolejnych miejsc, których nie sposób lepiej doświadczyć, bo gonią terminy…
My zapuściliśmy korzenie na dłużej w Trinidadzie. Początkowo miało to być miejsce na noc, ale niedzisiejsza atmosfera i autentyzm najwyższej próby zatrzymały nas tutaj na cały tydzień. Mimo, że jest to jeden z turystycznych szlagierów wyspy.
Trinidad to najlepiej zachowane miasto kolonialne na Kubie. Założony w 1514 r. przez hiszpańskiego odkrywcę Diego Velazqueza, pamięta początki Nowego Świata. Żeby chronić miasto przed napadami piratów, ulokowano je nietypowo, nie bezpośrednio przy wybrzeżu, a kilka kilometrów w głębi lądu.
Od samego początku Trinidad był ważnym punktem na mapie. To stąd kilka lat później Hernán Cortés wyruszał na podbój imperium Azteków. To tutaj przez blisko 300 lat przemytnicy przywozili złoto i niewolników z pobliskiej Jamajki. To wreszcie tu schronili się francuscy plantatorzy uciekając z ogarniętego rewoltą Haiti.
Architektoniczny układ centrum miasta niemal się nie zmienił od kiedy przechadzali się tędy potomkowie Velazqueza.
Wizytówką Trinidadu jest wypielęgnowany Plac Mayor. Otaczają go piękne domy i wille, czy wręcz pałace, a nad całością dominuje z reguły zamknięta na głucho katedra Świętej Trójcy. To jeden z największych kościołów na Kubie, choć z pewnością nie najstarszy, bo zbudowano go dopiero w XIX w.
Uliczki odchodzące od placu są już w innym klimacie niż sam plac. Robi się bardziej kameralnie, wręcz małomiasteczkowo. Kolonialne domki prezentują się skromnie, momentami biedne, ale zawsze barwnie.
Życie wychodzi na ulicę: dzieci grają w baseball, ktoś siedzi w bujanym fotelu, inny obiera ziemniaki, dziewczyny malują sobie paznokcie na schodkach, chłopcy grają na gitarze. W bocznych uliczkach nie brakuje oczywiście klasycznych straganów dla turystów – z całą pewnością ich nie brakuje – ale życie ma tu też swój własnym rytm, a historię miasta wciąż tworzą mieszkańcy.
W ciągu dnia czas raczej się snuje. Jest gorąco, nikt się nie będzie śpieszył. Natomiast wieczorami w mieszkańców wstępuje nowa energia lub druga młodość.
Tuż obok Placu Mayor, przy Casa de la Musica (połączenie domu kultury z barem) rozpoczyna się codzienny rytuał. Po paru mojito miejscowi, a za ich namową, czekający tylko na sygnał turyści, ruszają na parkiet wypocić dzień w rytmie salsy. W tygodniu koncerty i potańcówki mają charakter bardziej kameralny, ale i skrojony pod turystów.
Za to w weekend nikt już się nie oszczędza i niczego nie udaje. Nam udało się załapać na wielką fiestę, która jak zaczęła się w piątek wieczorem, tak skończyła w niedzielę po zmierzchu bez przerwy na sen.
Na placu powstała estrada, na której zespół za zespołem grał przy nierzednącej publiczności. Po pewnym czasie ma się wrażenie, że leci cały czas ta sama składanka z Buena Vista Social Club tylko w różnej aranżacji, ale temperatura imprezy była jak w elektrowni jądrowej.
Między poranną kawą na mieście a wieczorną imprezą, czas można sobie po brzegi zapełnić mniejszymi i większymi wypadami po najbliższej okolicy. W zasięgu ręki jest wszystko: góry, doliny, morze, a nawet wysepki.
Od północy Trinidad otacza rezerwat przyrody Topes de Collantes. Jest on częścią pasma górskiego Escambray. Porośnięte dżunglą wzgórza (do 900 m. n.p.m.) kryją niewiele wsi, trochę dróg i parę ścieżek trekkingowych. Te ostatnie są wystarczająco dobrze znakowane, żeby zorganizować sobie wspaniałą wycieczkę wśród bujnej zieleni z widokami na Morze Karaibskie.
Największą atrakcją jest oczywiście przyroda sama w sobie: jaskinie, wodospady, groty. A także nadzwyczajne bogactwo roślin: dziesiątki gatunków rodzimych storczyków i paproci, soczyście zielone krzewy dziko rosnącej kawy, gigantyczne sosny, eukaliptusy, mahoniowce.
Wysokość też ma znaczenie – powietrze jest tutaj może jeszcze nie górskie, ale na pewno bardziej rześkie niż Trinidadzie. Jedna z popularniejszych tras – z nagrodą na końcu w postaci kąpieli – biegnie do wodospadu Salto del Caburni (62 m. wysokości).
Ścieżka do wodospadu nie jest zbyt wymagająca, ludzi jak na lekarstwo. Spotkaliśmy tylko węża, ale jako, że żaden z gatunków żyjących na Kubie nie jest jadowity, obeszło się bez większej ekscytacji. Pod wodospadem znajduje się naturalny basen i, mimo lekko mętnej wody, jest to doskonałe miejsce do zanurzenia.
Osiem kilometrów na wschód od Trinidadu rozpościera się szeroka dolina Valle de los Igenios. Najprostszym sposobem, żeby się tam dostać, jest zabytkowa kolejka jeżdżąca z Trynidadu (opcja turystyczna), konie (oczywiście z przewodnikiem) lub rowery.
To piękne miejsce z ponurą historią. W dolinie przez wieki uprawiano trzcinę cukrową przy masowym wykorzystaniu bezpłatnej siły roboczej – niewolników. W czasach największej prosperity, jeszcze na początku XIX wieku, działało tu ponad 40 zakładów produkcji cukru.
Powstały tu prawdziwe latyfundia, a dawne rezydencje plantatorów rozmachem przypominały pałace. Do naszych czasów przetrwał imponujący majątek Manaca Iznaga wybudowany w 1750 r.
Charakterystycznym elementem, widocznym już z daleka, jest 45-metrowa dzwonnica. Dzwon wzywał do modlitwy (trzy razy dziennie), oznajmiał początek i koniec dnia pracy, ale także sygnalizował niebezpieczeństwo np. pożar, czy ucieczkę niewolników.
W okolicy rozsiane są podupadłe lub zupełnie zrujnowane pozostałości po paru skromniejszych hacjendach: Hacienda Ingenio Delicias, Hacienda Ingenio Algaba, a cały region wraz z Trinidadem został wpisany na listę UNESCO w 1988 roku.
Pięć kilometrów za Manaca Inzaga w kierunku wschodnim znajduje się stary majątek Casa Guachinana, który nie podzielił losu innych i po renowacji działa w nim restauracja. Okolica nie może być ładniejsza, ale to miejsce to pomyłka. Knajpa, do której domyślnie dowozi się turystów zwiedzających Valle de los Igenios, z muzykami grającymi do kotleta, nie może się podobać. Ale to tylko mała ryska, w dodatku nie trzeba ani tam jeść, ani słuchać tej muzyki. Lepiej skoczyć na pobliski most kolejowy, który malowniczo przecina pola trzciny.
Wbrew swojej reputacji, plaże na Kubie trzeba raczej wyszukać niż są na zawołanie. Oprócz zaanektowanego przez turystykę masową półwyspu Varadero i połączonego drogą archipelagu Cayo Coco na wschodnim wybrzeżu, tzw. „rajskie plaże” lokują się raczej na pobliskich wyspach i wysepkach niż na samej Kubie. Nie inaczej jest w okolicach Trinidadu. Tutejsza chluba – Playa Ancon jest tyleż ładna, co dość komercyjna. Znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kilku tzw. państwowych hoteli, więc i ludzi i infrastruktury plażowej nie brakuje.
To nieprawda, że normalnie nikogo tu nie ma
Tym niemniej, Playa Ancon oferuje wszystkie rekwizyty rajskości: biały piasek, ciepłą wodę, parę palm. Można też kupić mleko kokosowe z owoców, sposobione na miejscu przez obwoźnych sprzedawców.
Stąd organizowane są jednodniowe wypady na okoliczne mikro wysepki i oglądanie rafy koralowej. My byliśmy na Cayo Blanco – wysepce, którą obejdzie się w niecałą godzinę. Otoczona jest przyzwoitą rafą koralową, a płytkie wody są tak ciepłe, że można pływać w nich do znużenia. Dostaliśmy się tam katamaranem i była to opcja atrakcyjna, bo kameralna.
Bardzo lokalnym kąpieliskiem jest położona parę kilometrów od Trinidadu wioska La Boca, znajdująca się u ujścia rzeczki Rio Guaurabo. Plaża jest raczej w stylu adriatyckim: kamienie i skały, ale przyjemnie jest usiąść w jednym z barów i oglądać codzienny spektakl, jak czerwone słońce chowa się w Morzu Karaibskim. Potem wystarczy wskoczyć na rower i po 20 minutach jest się na Placu Mayor, gdzie już rozkręca się wieczorna impreza.
Casa particular, czyli licencjonowane kwatery prywatne, to najbardziej rozpowszechniony sposób mieszkania na Kubie. I bardzo dobry przy okazji. Z reguły tutejsze pensjonaty to kilka, a czasami tylko jeden pokój przy rodzinie.
Standard bywa różny: od pałacu (willa naszych gospodarzy w Hawanie miała wszelkie atrybuty dawnego przepychu) przez kolonialne domki (jak ten w Trinidadzie), aż na robotniczym bloczku kończąc (tak żyło się nam w Viñales).
Casa particular w Hawanie – czar dawnej Kuby
Cena: z grubsza zbliżona. Na kwaterach, dobrym pomysłem jest korzystanie z posiłków zazwyczaj oferowanych przez gospodarzy. Ani zaopatrzenie w sklepach, ani oferta kulinarna na mieście nie powala, wiec stołowanie się w domu zdejmuje ciężar kombinowania z posiłkami.
Dla kubańskich rodzin jest to cenne, dodatkowe źródło zarobku, którym nie muszą – jak w przypadku noclegów – dzielić się w nieatrakcyjnej proporcji z państwem. Zawsze jest też szansa na niewymuszoną interakcję, ciekawe informacje i inne drobne, wzajemne przysługi. My dzięki kubańskim rodzinom przywieźliśmy całkiem pokaźną kolekcję kompletnie niszowych płyt – od kubańskiego hip-hopu po kolumbijskie cumbie w lokalnej aranżacji. A i wdzianko, które zrobiła na drutach 90-letnia babcia naszej gospodyni.