Malawi, czyli Afryka po raz pierwszy

The warm heart of Africa – tak od lat promuje się Malawi, jeden z najmniejszych krajów po południowej stronie równika. Wciśnięty między Tanzanię, Zambię i Mozambik, bez dostępu do morza i brakiem turystycznych cudów świata, rzadko jest celem podróży. Jeżeli już jest odwiedzany, to raczej przy okazji, w ramach większych wypraw, które przetaczają się przez Afrykę Południowo-Wschodnią, równie wielkimi safari-busami. Jednak jeżeli komuś się marzy, żeby po raz pierwszy postawić stopę na „prawdziwym Czarnym Lądzie”, bez wydawania dużych pieniędzy, bez wielkiego planowania i relatywnie bez większego ryzyka, to niepozorne Malawi ma wystarczając dużo, żeby trochę tę Afrykę zrozumieć, a może i dobrze się tu poczuć.

Malawi - bez upiększeń

Jednak bez ściemy – Malawi jest jednym z najbiedniejszych państw świata i to nie jest tylko fakt statystyczny. Tę biedę widać, chociaż ma ona twarz raczej  zapóźnienia  cywilizacyjnego niż traumatycznej historii. Malawi to kraj oparty na tradycyjnym rolnictwie, a 90% ludności żyje na terenach wiejskich. Oznacza to, że nie spotyka się tu upiornych dzielnic, czy przedmieść nędzy, obrazków dobrze znanych z Johannesburga, Nairobi, czy innych afrykańskich metropolii.

Mimo, że kraj boryka się z wieloma wewnętrznymi problemami uniknął jednak największej zarazy: od upadku kolonializmu nie doszło tu do żadnej wojny domowej. Malawijczycy nie noszą niezabliźnionych ran i mimo biedy, nie czuje się tu napięcia, a wszechobecne reggae wprowadza wakacyjny nastrój nawet w miejscach, które są tego zaprzeczeniem.

Po kraju można się swobodnie przemieszczać lokalnym transportem, choć bywa to czasochłonne i frustrujące. Baza noclegowa w miejscach bardziej turystycznych (nad jeziorem Malawi, czy w parkach narodowych) jest atrakcyjna i cenowo i klimatycznie. Często na terenie tzw. lodge (forma kempingów popularnych w całej Afryce) znajduje się  restauracja, co rozwiązuje kwestie posiłków.

Duże miasta, jak stolica Lilongwe, czy Blantyre, są niezbędnymi przystankami logistycznymi na trasie (banki, bilety, zakupy), ale też nie ma co z nich uciekać w pierwszej chwili po załatwieniu wszystkich spraw. Na podglądaniu życia codziennego spędziliśmy parę dni i nie był to czas stracony. Chociaż oczywiście: przyroda i zwierzęta są głównym motywem malawijskiej włóczęgi.

Malawi: jezioro pełne ryb

Największym skarbem kraju jest jezioro Malawi, kiedyś bardziej znane jako Niasa. To trzecie, po Wiktorii i Tanganice, największe jezioro w Afryce, długie na bagatela 580 kilometrów. Ze względu na niespotykane bogactwo zamieszkujących tu ryb, z czego wiele to gatunki endemiczne, na części tego ogromnego ekosystemu utworzono Park Narodowy Jeziora Malawi, który jest wpisany na listę UNESCO od blisko 40 lat.

Ponoć, gdyby dodać wszystkie gatunki ryb słodkowodnych, żyjących w Europie i Stanach Zjednoczonych, to i tak nie przebiłyby sumarycznej bioróżnorodności jeziora Malawi. Ton nadają pielęgnice – jest ich tu blisko 1000 gatunków, we wszystkich kolorach tęczy. Kąpiel w jeziorze przypomina wejście do gigantycznego, dobrze doinwestowanego akwarium. Rybkom w jeziorze Malawi ludzie nie przeszkadzają.

Tereny wokół jeziora to także dom dla ptaków – można tu spotkać ponad 300 gatunków ptaków, dużych, małych, kolorowych i niepozornych. Z tych wyrazistych mieszkają tu bieliki, orły afrykańskie, kormorany, pelikany, kormorany

Mały i niepozorny

Jednak jezioro to nie tylko żyjące muzeum przyrody. Nad brzegiem, który często w zatoczkach jest piaszczysty, powstały kameralne lodge i pola namiotowe. Najbardziej popularne są okolice Nkhata Bay na środkowym odcinku jeziora i Cape Maclear – bardziej na południu. Warto przy tym podkreślić, że „popularny” oznacza, że w ogóle są jacyś turyści, którzy zatrzymali się w okolicy, żeby odpocząć i nacieszyć się przyrodą.

Rytm życia jest tu, nie przymierzając, jak na Mazurach – kajak, łódka, przepływka, a przy zachodzie słońca – lokalny browar Kuche Kuche na plaży z reggae rozbrzmiewającym gdzieś w tle. Tylko woda cieplejsza niż w Giżycku – nawet 28 stopni. Gdyby nie jeden feler można by uznać, że wielkie jezioro pełne słodkiej wody i pięknych ryb, to najlepsze miejsce do kąpieli pod słońcem. Ten defekt jest niewidoczny gołym okiem, a nazywa się bilharzia.

To pasożyt (przywra), który za sprawą ślimaków żyjących w trzcinach, może przenieść się na człowieka. Miejscowi twierdzą, że te części wybrzeża, gdzie nie ma szuwarów, są wolne od zagrożenia. Prosta maksyma brzmi: no reeds, no snails, no bilharzia. Tym niemniej po powrocie warto się przebadać, czy wróciło się w pojedynkę. Pasożyta skutecznie można się pozbyć, ale postawiony może poważnie zakłócić pracę organizmu.

Rzeki pełne hipopotamów

Skromne życie turystyczne Malawi kręci się wokół parków narodowych. W końcu być w Afryce i nie zobaczyć słonia, antylopy, czy hipopotama, to tak, jakby pojechać nad morze i nie zobaczyć wody. Na tle tego, ile potrafią kosztować parki narodowe w Afryce, malawijskie są  niedrogie. Największą różnorodność zwierzyny reprezentuje Park Narodowy Liwonde na południu kraju. Rozciągnięty wzdłuż rzeki Shire zajmuje powierzchnię 548 km2, a więc przy Serengeti, czy Parku Krugera bardziej zasługuje na nazwę: skwer narodowy. Tym niemniej jest wspaniałym miejscem na safari wodne.

Tłumy, prawdziwe tłumy hipopotamów w rzece oraz nieco skromniejsza, ale nadal liczna populacja krokodyli nilowych robi ogromne wrażenie podczas spływu łodzią.

Wieczorami hipopotamy wyłażą na ląd i mimo pozornie sympatycznego i niezgrabnego wyglądu, te zwierzaki stanowią realne zagrożenie. Szacuje się, że w Afryce hipopotamy zabijają 500 osób rocznie, czyli więcej niż lwy, tygrysy i inne drapieżniki razem wzięte. Dlatego tabliczki Beware of hippos należy traktować dosłownie i z powagą.

Pozostałą część parku tworzy naturalna sawanna, którą zamieszkują m.in. antylopy, słonie, nosorożce, lwy, małpy i guźce. Najlepszy momentem na obserwację zwierząt jest wieczorny rytuał gromadzenia się stad przy wodopoju. Dla nas jedynym słabszym elementem pobytu w Liwonde było tzw. nocne safari, które miało iść tropem żerujących drapieżników. Jedyne, co udało się „odkryć” to przerażone we wściekłych światłach jeepów oczy tchórzofretek i innych futrzaków. Niepotrzebne zamieszanie dla wszystkich.

Jeszcze parę lat temu Liwonde przeżywało potężne problemy, związane z aktywności kłusowników na terenie parku. Szacuje się, że zginęły dziesiątki słoni, a także nosorożce. Staraniem rządu i przy wsparciu zewnętrznych funduszy wzmocniono ochronę, zainstalowane płoty elektryczne, zdemontowano pułapki. Do parku powrócił spokój, a dzięki programowi konserwacji przyrody zaczęła rosnąć populacja zwierząt.

Afrykańskie Bieszczady

W Malawi nie brakuje miejsc do trekkingu zwłaszcza na terenie rozległego, trawiastego płaskowyżu Nikya Plateau (największy Park Narodowy), na północy oraz skromniejszego Zomba Plateau, na południu. Dla osób zmęczonych podrównikowym upałem, oba płaskowyże to także miejsca, gdzie robi się o parę stopni chłodniej, a wieczory potrafią być naprawdę rześkie.

My dotarliśmy na Zombę, której centralnym punktem jest wielka, zwalista góra z wieloma poszarpanym szczytami sięgającymi 2000 m. n.p.m., która od północy urywa się potężną skarpą.

Lokalny dach świata, z którego roztacza się iście imponujący widok na dolinę rzeki Shire, tej samej w której pławią się setki hipopotamów.

Płaskowyż porastają lasy cedrowe, przemieszane z sosnami i cyprysami. Wprawdzie nieoznakowane, ale liczne ścieżki w sam raz nadają się na krótsze, bądź dłuższe wycieczki po płaskowyżu. W porze deszczowej wzbiera wodospad William Falls i jakkolwiek trudno go uznać za szczególnie okazały, spacer z metą przy leśnej kaskadzie jest dobrym pomysłem na wspaniały dzień.

Zomba Nalawi

Zielony las podzwrotnikowy, wielkie motyle, cisza, spokój i rześkie powietrze. Skromny kemping, na którym spaliśmy dodatkowo wymuszał pełne dostosowanie się do rytmu przyrody, bo nie było elektryczności. O 18.00 przychodziła noc, a moment pójścia spać można było wyłącznie odwlec rumem pitym przy ognisku. Za to o 5.00 pobudka. I inny kawałek lasu na płaskowyżu Zomba do pieszej eksploracji. To miejsce miało jednak coś swojskiego. Coś co przywodziło na myśl bieszczadzkie połoniny.

W poszukiwaniu Samotnej Góry

Gdyby wystarczyło nam czasu z Zomby pojechalibyśmy jeszcze 100 kilometrów na południe, w stronę Mozambiku, gdzie czeka masyw Mlandżi z najwyższą górą Centralnej Afryce Mt. Mulanje (3049 m. n.p.m.). Region jest wpisany na listę biosfery UNESCO, a piękne góry często owiane mgłami, pełne są legend, duchów przodków i niesamowitych opowieści o zaginionych wędrowcach. Ponoć to tu, u stóp góry Mulanje, RR Tolkien znalazł inspirację dla Samotnej Góry krasnoludów z Hobbita. Jest więc naprawdę sporo powodów, żeby tu kiedyś jeszcze wrócić.

About the author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *