Dzikie Wybrzeże ciągnie się setkami kilometrów nad Oceanem Indyjskim i jest dzikie nawet jak na standardy afrykańskie. To dawne tereny jednego z najbiedniejszych bantustanów, Transkei, zamieszkiwane tradycyjnie przez członków plemienia Khosa. Po upadku apartheidu region powrócił do RPA w 1994 r. Jednak dla lokalnej ludności niewiele się tu zmieniło na lepsze przez ostatnich 25 lat. Jedyne, czego trudny los nie poskąpił tutejszym mieszkańcom to spektakularna natura, która jest na wyciągnięcie ręki. I niesamowite wybrzeże. Nawet nie dzikie a dziewicze.
Dzikie Wybrzeże: przekleństwo żeglarzy
Dzikie Wybrzeże rozciąga się na odcinku blisko 300 kilometrów między Key Mouth na południu a Port Edward na południowym-wschodzie. Co ciekawe, nazwa nie pochodzi od widowiskowych plenerów a od nieokiełznanych wód. Pochowały niejeden statek wraz z załogą.
Jedną z najbardziej elektryzujących historii było zatonięcie w 1909 r. płynącego z Australii SS Waratah. Statek po dziś dzień nie został odnaleziony. To była ogromna, luksusowa jednostka, chociaż w trakcie feralnego rejsu podróżowało nim tylko 200 pasażerów.
Historia jak z Titanica tyle, że dramat rozegrał się na południowej półkuli. Wytłumaczeniem tej i wielu innych tragedii na wodach Dzikiego Wybrzeża mogą być tzw. fale fenomenalne.
O falach fenomenalnych mówi się, gdy ich rozmiar drastycznie przekracza typową wielkość fal przy danych warunkach pogodowych. Czyli bardziej obrazowo: fala-monstrum z niczego.
W lokalnych nazwach też można się doszukać związków z tragediami na morzu: miasto Port St. Johns, czy zatoka Coffee Bay upamiętniają wraki statków, które zatonęły w okolicy.
Linia brzegowa wije się nieregularnym zygzakiem. Łączy postrzępione klify, skaliste przylądki z bezludnymi zatokami piaszczystych plaż. Krajobraz dopełniają wielkie rzeki, które przecinając linię wybrzeża, kończą swój bieg w oceanie.
Rzeki nie zachęcają do kąpieli. Niosą za sobą ciężkie, mętne, żółtawe wody. Nie wiadomo, co tam mieszka. A dla przykładu w rzece Umzimvubu, która uchodzi do morza w mieście Port St. Johns, przychodzą na świat młode żarłaczy tępogłowych.
Barwny interior
Za wybrzeżem rozciągają się trawiaste, pagórkowate tereny. Są zaskakująco gęsto znaczone charakterystycznymi okrągłymi chatami tutejszych mieszkańców – członków plemienia Khosa. Domy wyglądają jak wielkie ule. Owalna podstawa zwieńczona jest stożkowym dachem ze słomy. Niegdyś budowano je w całości z trawy, dzisiaj z trwalszego budulca – gliny. „Ule” często malowane są na pastelowe kolory, które pstrzą łagodne wzgórza. Najbardziej popularne są fasady seledynowe.
Dzikie Wybrzeże: bezdroża i nadmorska dżungla
Bardzo skromna sieć dróg w regionie sprawia, że do wielu miejsc oddalonych od siebie parę kilometrów w linii prostej trzeba jechać wielokrotnie dłużej. Większość dróg to trasy szutrowe, często wymagające przepraw, na których samochód z napędem 4W okazuje się niezbędny.
Nie ma drogi, która łączy nadmorskie miejscowości. Trasę 300 kilometrów Dzikiego Wybrzeża można przejść, ale nie pokonać samochodem. Ta ograniczona infrastruktura stoi na straży dziewiczego uroku przyrody, ale też nie ułatwia rozwoju gospodarczego.
Wilgotny klimat zwrotnikowy sprawia, że Dzikie Wybrzeże przypomina tropikalny ogród botaniczny, zwłaszcza w pasie wybrzeża.
Nadmorskie wzgórza dosłownie uginają się od plątaniny drzew, pnączy, lian, zarośli, gdzieniegdzie poprzetykanych kwitnącym krzewami. Wygląda to pięknie, jednak przedzierać się przez to nie chciałabym nawet z maczetą. Część z tych gatunków to rośliny endemiczne, ale jest też wielu starych znajomych z domowych parapetów: fikusy, draceny, monstery, bluszcze tylko, że tutaj dorastają do rozmiarów XXL.
Prądy morskie i rekiny
Piękne, puste plaże służą raczej do podziwiania niż pływania z prawdziwego zdarzenia. Zdradzieckie prądy i wysokie fale są przyczyną regularnych utonięć, a w miejscowych gazetach nie brak informacji, że wciągający prąd porwał nie jednego, a całą grupę pływaków.
Zagrożeniem, chociaż bez porównania rzadszym, są ataki rekinów. W morzu nie montuje się specjalnych siatek „antyrekinich”, jak na strzeżonych plażach np. w Durbanie. Miejscowi, jeżeli wchodzą do wody, to trzymają się naprawdę blisko brzegu.
Jednak jak dla mnie tutejsze plenery, niczym z filmu przyrodniczego na National Geographic, są wystarczającym powodem, żeby nie chcieć zbyt wiele. Nie muszę tu pływać.
Smutne oblicze Dzikiego Wybrzeża
Prowincja, w której leży Dzikie Wybrzeża nadal pozostaje jedną z najbiedniejszych w kraju. Jak mawiał najbardziej znany obywatel RPA, pochodzący właśnie stąd, członek plemienia Khosa,
Nelson Mandela: Gdy bieda wciąż trwa, nie ma prawdziwej wolności.
Od wielu lat politycy obiecują nową przyszłość dla regionu i zakrojone za szeroką skalę inwestycje po to, aby stworzyć tak tu potrzebne miejsca pracy. Rozwój jest niezbędny, żeby mieszkańcy mogli parafrazując słowa Mandeli, cieszyć się pełnią wolności w tym niezwykłym zakątku świata. Trzeba mieć tylko nadzieję, że zmiany da się pogodzić z troskę o niezwykłą przyrodę Dzikiego Wybrzeża. A z tym to już może być różnie.
Dzikie wybrzeże: bezpieczeństwo
Tematem, który zawsze pojawia się w kontekście podróży do RPA jest bezpieczeństwo. Problem przestępczości dotyka przede wszystkim dużych miast: Durbanu, Kapsztadu, czy cieszącego się szczególnie złą sławą Johannesburga. Południowa Afryka, kraj który mógłby być rajem, boryka się z wewnętrznymi problemami od dekad. Na prowincji jest lepiej, ale nadal trzeba zachować dobrze pojętą czujność.
Podobnie jak w miastach, koniec dnia powinien być końcem aktywności – nie doradza się ani przechadzek, ani przejażdżek po zmroku. Autostop jest zdecydowanie złym pomysłem. Drogie zegarki i biżuterię należy zostawić w domu.
Warto jednak pamiętać, że w absolutnie przeważającej większości przypadków spotka się miłych i serdecznych ludzi (naprawdę serdecznych), a podróż będzie czasem na kolekcjonowanie przede wszystkim pięknych chwil.
Jednak nawet mieszkańcy Południowej Afryki nie są wolni od uprzedzeń, czy stereotypów na temat własnego kraju. Znajomy, mieszkający w Pretorii od 30 lat na wieść, że jedziemy najpierw w Góry Smocze, a potem na Dzikie Wybrzeże, powiedział: A dajcie spokój, nikt normalny tam nie jeździ. Znajdziecie tam tylko problemy i węże.
Nie mógł się bardziej mylić, jednak pokora jest wskazana.
Dla nas bazą wypadową do zwiedzania okolicy była miejscowość Port St. Johns, ponieważ jest strategicznie usytuowana w środku wybrzeża. Nazwa pochodzi od portugalskiego statku Sao Joao, który w XVI wieku rozbił się w tej okolicy.
Jak na realia Dzikiego Wybrzeża jest tu sporo pensjonatów, hosteli, a nawet domów do wynajęcia. Nam trafiła się prawdziwa perła: willa zaaranżowana na chatę w lokalnym stylu z obłędnym widokiem na ocean. Cena – niewygórowana. Bodajże 500 zł za 7 osób. W mieście są bary i restauracyjki dla backpackerów, a także duży supermarket i targ. Z głodu się nie zginie. Samo Port St. Johns nie jest szczególnie porywające, ale nie ono jest przedmiotem zainteresowania.
Najbardziej oczywistym sposobem chłonięcia okolicy są wycieczki wzdłuż linii brzegowej, która pnie się od wzgórza do zatoki i od zatoki do kolejnego wzgórza.
Bezpośrednio przy Port St Johns znajduje się niewielki (400 ha), ale piękny rezerwat Silaka Wildlife Reserve, w którym przez wiecznie zielony las poprowadzono szlaki, przynajmniej częściowo przechodnie.
Olbrzymie drzewa pokryte są mchami, porostami i storczykami. Teren rezerwatu zamieszkuje mnogość ptasich gatunków, jednak ptaki częściej słychać niż widać w tej gęstwinie. Na deser czeka wspaniała pusta plaża, zwana Second Beach, do której dochodzi się przez dżunglę.
Dzikie Wybrzeże bez agendy
A co robić z resztą dni? Z grubsza to samo. Trzeba tylko wsiąść w samochód i podjechać (oczywiście na około) przez łagodne, trawiaste wzgórza pokryte domkami-ulami do losowo wybranego miejsca na wybrzeżu i wbić się na ścieżkę wzdłuż wybrzeża. Można wybierać punkty bardziej znane, jak Coffee Bay lub te zupełnie nieznane. A wszędzie czeka ten sam niekończący się widok bardzo Dzikiego Wybrzeża.