Seszele – urzekające, idylliczne, raj na ziemi. O archipelagu pisze się albo w zgranych superlatywach albo w ogóle. Za tymi przesłodzonymi słowami kryje się jednak naprawdę ciekawy kraj z zupełnie niecodziennym podejściem do swojego największego dobra narodowego – przyrody. Seszele są żywym przykładem, że turystyka może być prowadzona w sposób – kolejne wytarte określenie – zrównoważony. Jednak to właśnie odpowiedzialność i dbałość o środowisko naturalne sprawiły, że ze wszystkimi swoim niezaprzeczalnymi walorami, seszelskie wyspy nie stały się kolejnym zadeptanym, zaśmieconym rajem, jakich nie brak w innych częściach świata.
Seszele - raj nieutracony
Można powiedzieć, że dzisiejsi Seszelczycy mieli łatwiej, bo objęli w posiadanie wyspy, które przez tysiące lat pozostawały bezludne. Pierwsi osadnicy z prawdziwego zdarzenia, Francuzi, przybyli tu dopiero w połowie XVIII wieku.
Jednak to całkowicie współczesne decyzje lokalnego rządu sprawiają, że archipelag jest dzisiaj tym, czym jest. Czyli? Wielkim parkiem narodowym, z którego można korzystać, ale tak, żeby następne pokolenia otrzymały go w stanie niepogorszonym.
Turyści tak, ale nie na każdych warunkach
Ponad 60% dochodu narodowego Seszeli pochodzi z turystyki, co w konsekwencji oznacza, że zdecydowana większość mieszkańców utrzymuje się z sezonowych gości. Mimo to, panuje zadziwiający konsensus narodowy, że pazerność jest złym doradcą.
Rząd kontroluje napływ turystów, głównie przez ograniczenia dotyczące bazy hotelowej. W rezultacie infrastruktura turystyczna jest relatywnie skromna, a zgody na nowe inwestycje – ściśle limitowane. Dla gości oznacza to konieczność rezerwowania noclegów z większym wyprzedzeniem i za wyższą cenę. Jednak wszystko w granicach rozsądku. Wbrew pozorom, Seszele to nie jest plac zabaw dla milionerów, a blichtr wysp jest tylko elementem instagramowej ściemy.
Elementem polityki odpowiedzialności miejscowych władz jest nie tylko to, ile się buduje, ale i jak się buduje.
Żadnych hoteli na 1000 pokojów, żadnych wysokościowców, żadnych płotów, żadnego anektowania plaży. Resorty mają udawać, że ich nie ma. Mają się wtopić się w przyrodę, nie blokować przejścia innym. W rezultacie nawet najbardziej wypasione ośrodki, takie w których George Clooney może wydać swoje ciężko zarobione pieniądze, nie zamieniają się w warowne twierdze, a plaże w wesołe miasteczka.
Na największej wyspie, Mahe, zlokalizowaliśmy jeden ośrodek, który się wyłamał. No entry, gruby mur, faceci w moro i od razu inna aura.
Stolica - ogrody zamiast muzeów
Krótka historia zapisana przez ludzi oznacza praktycznie brak atrakcji w rozumieniu Starego Świata: zabytków, miejsc kultu, uroczych miasteczek. Nawet w Victorii, stolicy kraju, którą zamieszkuje 25 tysięcy osób, największym magnesem jest Ogród Botaniczny. Piękne miejsce. I stare, bo założone w 1901 r. Na dwóch hektarach areału koegzystują rośliny endemiczne i gatunki z innych części świata, tworząc urozmaiconą i imponującą burtę zielni.
Można tu zobaczyć wizytówkę Seszeli – palmę Coco de Mer i jej charakterystyczne owoce, będące przedmiotem rubasznych żartów. W naturze Coco de Mer występuje tylko w rezerwacie na wyspie Praslin. W ogrodzie żyje także drugi, równie charakterny symbol wysp – lądowy żółw olbrzymi. Tutejsze stado liczy kilkadziesiąt osobników, z których najstarsze żółwie mają po 150 lat. Można na nie patrzeć godzinami. A także je karmić specjalnymi łodygami sprzedawanymi przez opiekunów.
Victoria dla wytrwalych
Dla porządku należy wspomnieć o innych potencjalnych atrakcjach Victorii.
Przy głównej ulicy Independence Avenue stoi wieża zegarowa z 1903 r., która jest miniaturową repliką londyńskiego Big Bena i zarazem pamiątką po blisko 180 letnim protektoracie Wielkiej Brytanii. Tuż obok zegara znajduje się główne muzeum na wyspach Natural History Museum.
Dość zaskakującą budowlą jest całkowicie współczesna świątynia hinduistyczna, niepodziewanie wyrastająca przy handlowej części miasta, blisko niewielkiego targu rybnego.
W Victorii jest też trochę domów w stylu kolonialnym, ale poza tym jest to po prostu dość nijakie miasto, które w godzinach szczytu bywa zakorkowane. Jednak mimo wszystko, można się tu chwilę powłóczyć, podpatrując codzienne życie mieszkańców.
Znakomity (i niedrogi) jest lokalny street food sprzedawany z gar-kuchni na kółkach. Wspólnym mianownikiem dań jest chutney z mango, czyli gęsty, aromatyczny sos, który zadomowił się tutaj wraz z mniejszością hinduską. Dania domyślnie są pikantne, ale tak, że ostrość nie zabija innych smaków.
Seszele: wycieczki zamiast (obok) leżenia
Na Seszele przyjeżdża się w zależności od upodobań albo poleżeć na plaży albo nacieszyć się przyrodą. Można też uprawiać turystykę plażową tj. znaleźć plażę, do której trzeba dojść przez dżunglę i w ten sposób wycisnąć z Seszeli wszystko to, co najlepsze.
Ścieżka prowadząca na plażę Anse Royal z Bel Ombre (północ wyspy Mahe)
Tutejszy las deszczowy napędzany dużą, nawet jak na tropiki wilgotnością i brakiem pory suchej, wygląda jak dżungla na sterydach. Mangowce, mahoniowce, hebanowce, liany, pnącza, krzewy, 850 gatunków kwitnących roślin, palmy, lasy namorzynowe – wszędzie zielono, nawet na plażach.
Park Narodowy Morne Seychellois
Na największej wyspie archipelagu, Mahe, znajduje się Park Narodowy Morne Seychellois. Zajmuje 20% powierzchni całej wyspy. Na terenie parku wytyczono szlaki piesze, z których jeden wiedzie na Morne Blanc.
Nie jest to przesadnie eksploatująca wycieczka, raczej spacerek po lesie deszczowym z finałem przy punkcie widokowym. Roztacza się z niego piękna panorama na zachodnie wybrzeże. I rzecz jasna – ocean zieleni. Jeżeli, ktoś oczekuje większych wyzwań może wybrać się pięciogodzinny trekking na najwyższy szczyt – Morne Seychellois (900 m. n.p.m.).
Na terenie parku żyje endemiczny ślimak, dancing snail, który po dotknięciu zaczyna się rytmicznie ruszać, co od biedy może budzić skojarzenia z tańcem.
Nam do kolekcji zoologicznej udało się również spotkać: kameleona, węża (gatunek nierozpoznany), no i pająki palmowe. Tych ostatnich nie trzeba szczególnie wypatrywać, bo rozstawiają swoje sieci wszędzie, gdzie tylko się da. Jednak, mimo budzących respekt rozmiarów, są niegroźne.
Ze stworzeń, za którymi zasadniczo ludzie nie przepadają, spotkać można jeszcze skolopendry (czy raczej fachowo: krocionogi) oraz niewielkie skorpiony, których jad jest co do zasady niegroźny dla człowieka. To zdejmuje dużo uwagi w trakcie chodzenia po dżungli.
W przeszłości na wyspach żyły krokodyle, ale skutecznie rozprawili się z nimi pierwsi osadnicy. Niestety po gadach pozostały jedynie wspomnienia.
Latające lisy
A jak nie trzeba patrzeć pod nogi, to można patrzeć na niebo. W dzień i w nocy pełno na nim nietoperzy. Zwane przez miejscowych flying fox, należą do gatunku rudawkowatych.
Są naprawdę słusznych rozmiarów, ale szersze niż dłuższe – największe osobniki mają rozpiętość skrzydeł do 1,5 metra przy długości ciała do 40 cm. Żywią się owocami. Na Mahe, gdzie mieszkaliśmy w okolicach Anse Louise, przy domu rosło ogromne mango, które było stołówką i miejscem schronienia dla dziesiątek, jak nie setek nietoperzy.
Mimo sympatycznego pyszczka, przypominającego małego liska, nie należy zaprzyjaźniać z tymi ssakami, ponieważ mogą przenosić wiele nieciekawych chorób (wścieklizna, SARS, Ebola). Miejscowi oswajają czasem nietoperze, jednak trzymanie ich w klatce jest dość okrutnym pomysłem.
Seszele: plaże do medytacji
Tradycyjnie plaże służą do opalania, kąpieli, gier i zabaw, joggingu i spacerów. Ogólnie wesołej, acz czasami hałaśliwej rekreacji. Ponieważ na Seszelach pozostało jeszcze wiele plaż, na których praktycznie jest się samemu, można w niezmąconym spokoju kontemplować idealną harmonię tej nadmorskiej natury.
Oprócz klasycznego trio: biały piasek, turkusowe morze i burta zieleni za plecami, czasami dochodzi jeszcze antracyt w różnych odcieniach.
To kolor wulkanicznych skał o wymyślnych kształtach, które dopełniają obrazu.
Praktycznie wszystkie plaże na zachodnim wybrzeżu Mahe, które odwiedziliśmy były doskonałe. Niby takie same, ale każda wyjątkowa: Anse Luis, Takamaka, Baize Lazzare, Ans Trusalo, Port Laundau Beach. W tej części wybrzeża są natomiast dość silne prądy. Lepiej nie wypływać zbyt daleko w morze. Na szczęście nie ma rekinów.
Plaże na Mahe w obiektywie
Okolice zatoki Beau Vallon na północy Mahe to jedyne miejsce na wyspie, gdzie nie ma dzikich plaż. Tu zgrupowało się najwięcej hoteli i pensjonatów, za czym pojawiła się tradycyjna infrastruktura około plażowa: bary, restauracje, leżaki. To wiedza z przewodnika i od naszej gospodyni, bo sami mając tak niezadeptaną ofertę wokół siebie, nie sprawdzaliśmy zatoki.
La Digue - dla wielu najbardziej seszelskie Seszele
Perłą w koronie seszelskich plaż jest znajdująca na wyspie La Digue Anse Source d’Argent. Swoją reputację potwierdza regularną obecnością w czołówce rankingów na najpiękniejsze plaże świata. Była też plenerem rozmaitych filmów np. Cast Away. Bez dwóch zdań, miejsce jest rzeczywiście spektakularne – charakterystyczne seszelskie skały wulkaniczne zebrały się tu w wyjątkowo pięknych kształtach, ale ma to swoją cenę w postaci znacznie większej frekwencji. Do tłumów jeszcze daleko, ale kameralnie już nie jest. Ale tak czy inaczej cała kieszonkowa wysepka La Digue, dla wiele może być kwintesencją beztroskich wakacji. Na wyspie nie ma ruchu samochodowego, za środek transportu służy rower. Lub własne nogi, bo La Digue można objeść w ciągu paru godzin. Nie brakuje tu zatoczek z pięknymi i mniej popularnymi plażami, z barów dobiega reggae, a po wyspie przechadzają się udomowione żółwie.
A do tego La Digue otacza łatwo dostępna rafa koralowa. Jak dla mnie trochę za słodko:-) i klaustrofobicznie. Dlatego wolę Mahe.
Co nie relaksuje na Seszelach?
Bez dwóch zdań na Seszelach odpoczywa się za trzech. Ale jest jedna rzecz, która doprowadzała mnie do szału – brak pobocza. Nawet przejście krótkiego odcinka podnosi poziom kortyzolu.
Drogi są wąskie, kręte, a ruch jest wprawdzie umiarkowany, ale ci co prowadzą (szczególnie kierowcy autobusów) starają się dać z siebie wszystko. Nawet jeżeli za 50 metrów będą musieli hamować z piskiem opon przed ostrym zakrętem. Oczywiście ten problem można wykluczyć samemu jeżdżąc wszędzie samochodem. Ale czasami po prostu miło się przejść. Zwłaszcza, jak jest tak pięknie.
Parę słów o cenach
Seszele kojarzą się z wyjątkowo drogim kierunkiem. W dużej mierze niesłusznie. Poniżej realia cenowe na przykładzie podstawowych wydatków wyjazdowych:
- Żywienie – separacja geograficzna Seszeli (1600 km do najbliższego sąsiada, czyli Somalii) ma oczywiście swoją ceną. Artykuły spożywcze są wyraźnie droższe niż w Polsce, ale wyżywić się można smacznie i za normalne pieniądze. Lokalny street food jest naprawdę niedrogi (obiady po ok. 20 zł) i zaskakująco dobry. Dla nas doskonałą opcją było dogadanie się z gospodynią, od której wynajmowaliśmy apartament na domowe obiadokolacje. Płaciliśmy ok. 120 zł na 4 osoby za absolutnie wyśmienite ryby, podawane z ryżem, różnymi sałatkami, sosami i mango na deser. Jakość jak w dobrej restauracji.
- Noclegi – oprócz wspomnianych już resortów, na wyspach jest sporo pensjonatów rodzinnych oferujących apartamenty z oddzielnym wejściem. Za ok. 120 Euro można znaleźć przyzwoite lokum z dwoma sypialniami i salonem z aneksem kuchennym.
- Transport – komunikacja lokalna, wprawdzie trudno ją nazwać niezawodną, ale jest niedroga. Bilet kosztuje około 2 zł i bez względu na to, czy jedziesz 1 przystanek, czy 1h płacisz tyle samo.
- Drogie są promy – transfer np. z Mahe na Praslin (1,5h) to koszt 50 Euro. Wynajęcie samochodu: ok. 60 Euro dziennie. Nas do wypożyczenia samochodu zniechęcił głównie ruch prawostronny, wąskie i kręte drogi na Mahe. Uznaliśmy, że przy niewielkich gabarytach wyspy, można wrzucić na wolniejszy bieg i zdać się na komunikację publiczną. Ogólnie wyszło spoko: jak nie dopisał autobus, albo trzeba było długo czekać, zawsze można było liczyć na podwózkę oferowaną przez lokalnych kierowców.
- Restauracje, drinki i reszta – na Mahe poza północnym fragmentem wybrzeża (okolice Beau Vallon) życie na i wokół plaż ogranicza się do własnego ręcznika i czasem jakiejś restauracyjki lub food trucka w pobliskiej wiosce. Nie ma tzw. riwiery, promenad, niekończącego się ciągu knajp. Słowem: nawet nie ma gdzie wydawać pieniędzy.